wtorek, 28 stycznia 2014

Farbowanie metodami naturalnymi - podejście wtóre.

W drugim podejściu użyłem aż 65 g ałunu i 30 g kamienia winnego. Zasadniczo a) odczynniki te są tańsze niż Krap, b) łatwiej się nimi operuje, c) chciałem sprawdzić czy tak kiepski kolor (w porównaniu do tego co ludzie pokazują) jest winą zbyt słabego bejcowania, tym bardziej że gołym okiem widać iż woda po farbowaniu jest czerwona, czyli została w niej alizaryna z Marzanny. Okazało się że nie do końca jest to prawda, a przynajmniej efekt końcowy wskazuje iż nie bejcowanie było przyczyną. Po drugim farbowaniu wełna wyszła jeszcze jaśniejsza niż za pierwszym razem.

Przyczyn mogło być kilka. Z jednej strony niepowodzenia upatruję w chemii, a dokładniej w pH roztworu barwiącego. Z drugiej strony krap był w materiałowych, ciasnych woreczkach co na pewno nie ułatwiło uwalniania barwnika z korzenia. 

Trop pH okazuje się dosyć rozsądny - wpadłem w pH-manię i pomierzyłem pH dosłownie wszystkiego. Wnioski okazują się bardzo ciekawe - po pierwsze pH mojej kąpieli barwiącej było na poziomie 4,5 (czyli kwaśne, a nie zasadowe, jakie powinno do barwienia krapem być); po drugie - bejca ma silnie kwaśne - równe około 2,5 - pH, co oznacza że dodawanie jej do barwienia nie jest najlepszym pomysłem. 

W kolejnym podejściu (trzecim) zastosowałem bejcę z 30 g ałunu i 15 g kamienia winnego. Wełnę bejcowałem podobnie jak poprzednio na ciepło. Grzałem ją około godziny, po tym czasie pH roztworu wzrosło z początkowego 2,5 do około 5. Oznacza to że wełna istotnie przyjęła chemikalia. Następnie po ostygnięciu przez noc przełożyłem wełnę do garnka z wodą i rozdrobnionym krapem - wrzuconym luzem, bez żadnych woreczków etc. pH tego roztworu podczas farbowania wahało się około 8, czyli było lekko zasadowe, tak jak miało być. Korygowałem je z użyciem NaOH - bardzo delikatnie, żeby dodać możliwie najmniej tego żrącego wodorotlenku. Kąpiel barwiącą wraz z wełną grzałem około 1,5 h po czym odstawiłem do ostygnięcia na kilka godzin.

Dokładniej - ponad 24 h na ostygnięcie i dalsze ewentualne chłonięcie barwnika oraz zamykanie przez wełnę łusek jak doradzono mi w komentarzach pod poprzednim postem. Po tym czasie wypłukałem motki i pozwoliłem wełnie ociec z nadmiaru wody. Po wstępnych oględzinach widać że kolor nie wygląda dużo lepiej niż za drugim razem - jasny rudy. Cóż - chemia; raz wychodzi a raz nie. Nie pierwszy raz się z tym stykam :-D.

Gwoli podsumowania - ca zabawę z farbowaniem marzanną uważam za udaną. Dzięki sprytnym manewrom udało mi się nie zużyć całego jej zapasu, więc będę kontynuował próby farbowania z kolejnymi nabytkami wełnianymi (a tych już trochę do mnie leci). Sama zabawa, mimo zakupu wszystkich chemikaliów i barwnika nie wychodzi wcale tak drogo i nie jest upierdliwa w kuchni. Kolejny plan - inne surowce barwiarskie - kora dębu i na wiosnę liście brzozy. No i oczywiście kolejne podejście do marzanny - wszystko od nowa i może wyjdzie piękniejsza czerwień.

A w międzyczasie szyje się cotte :-).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz